W powieści zmieniłem nazwę zamku na Herbheim, co jest bliskoznaczne. Herb znaczy po niemiecku surowy, natomiast Hart oznacza twardy. Poza tym ze względów fabularnych musiałem go przesunąć bliżej Wiednia, co słusznie zauważył mój pierwszy, czujny redaktor i pisarz jednocześnie Konrad Grześlak.
Ten renesansowy, stojący w środku wsi, zamek w Hartheim w Austrii był znany przed wojną jako ośrodek opiekuńczy dla osób niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo. Jeszcze w 1938 r. pensjonariuszy zakładu wywieziono (zginęli później), a zamek przebudowano na fabrykę śmierci, w której mordowano przy pomocy gazu ok. 1000 osób miesięcznie. W Hartheim ginęli ludzie przywożeni z zakładów opiekuńczych w południowych Niemczech oraz więźniowie z obozów koncentracyjnych w Mauthausen, w Dachau, Ravensbrück i Buchenwaldu – w sumie ok. 30 tys. osób. Na miejscu znajdowało się krematorium, w których palono zwłoki. Nad wioską dzień w dzień wisiał ciężki odór, ale strach o własne życie powodował, że o tym, co dzieje się na zamku, mieszkańcy milczeli.
Początkowo popioły i niespalone kości wrzucano do Dunaju. Z czasem zainstalowano na zamku maszynkę do mielenia niespalonych kości, co pozwalało uniknąć pozostawiania śladów. Zamiast Dunaju zaczęto wykorzystywać łąkę koło zamku. Kierownicze stanowiska w Hartheim zajmowali Niemcy, niższy personel rekrutowano pośród Austriaków. Inspektorem w Hartheim był oficer SS Wirth, późniejszy komendant obozów zagłady w Bełżcu, Treblince i Sobiborze. W zamku pełnił też służbę Austriak Franz Stangl, który był m.in. komendantem Sobiboru i Treblinki.