Wydawało mu się, że ktoś nim potrząsa za ramię. Zerwał się na nogi, ale nikogo nie było, poza wielbłądem, który obserwował jego dziwne zachowanie. Świtało. Pątnik uspokoił się i odszedł kilkanaście metrów na pustynię za potrzebą. Kiedy skończył, odwrócił się i oniemiał. Kilkadziesiąt metrów dalej cztery gigantyczne posągi faraonów, strzegły wejścia do świątyni. On, mały człowiek stał nieruchomo i podziwiał dzieło starożytnej cywilizacji. Rozejrzał się i stwierdził, że wciąż był sam. Mimo tego przezornie osiodłał wielbłąda, chwycił go za uzdę i ostrożnie stanęli u stóp siedzących władców. Byli tak ogromni, że pielgrzym nie sięgał im nawet do pięt.
Pątnik rozpalił pochodnię i wszedł do środka. Odczekał, aż oczy przyzwyczaiły się do półmroku, przełożył pochodnię do lewej ręki, a prawą dobył sztyletu. Ruszył w głąb świątyni. Z każdym jego krokiem cienie beżowych kolumn, które podpierały zdobiony strop, ożywały na ścianach. Z wysokiej sali odchodziło wiele korytarzy, jednak Pątnik nie odważył się wejść do żadnego z nich. Zaglądał tylko i natychmiast szedł do kolejnego, jakby wiedziony przeczuciem, że znajdzie właściwą drogę. Nie mylił się. Przy ostatnim wejściu płomień pochodni załopotał i skierował ku otworowi. W tym korytarzu znajdowały się schody. Pątnik bez wahania ruszył nimi w górę, by po kwadransie poczuć świeże powietrze.